Rok temu, 22 stycznia 2013 r. zmarła Lucyna Winnicka (pochowana w grobowcu rodzinnym na Starych Powązkach), jedna z bardziej znanych i popularnych żoliborzanek. Jeszcze teraz kiedy przechodzę ulicą Forteczną, spoglądam na dom w którym mieszkała przez wiele lat z mężem Jerzym Kawalerowiczem, a później już tylko z dziećmi. Niemal za ścianą, dopóki nie wyprowadzili się na stałe na Mazury, mieszkali także reżyser Andrzej Majewski i znana fotograf, Zofia Nasierowska, jego żona. Bardzo żałowałam, kiedy Lucyna wyprowadziła się ze starego, z niepowtarzalnym klimatem domu do apartamentowca na Bielanach, chcąc otworzyć nowy rozdział swego życia. Poznałam Lucynę w 1980 albo w 1981 roku w środowisku psychologów i psychoterapeutów, gdyż Lucyna po zerwaniu z teatrem i filmem interesowała się wielu dziedzinami i zjawiskami, które w tamtych latach były powiewem nowości. Ku żalowi wielu wielbicieli jej urody i talentu po raz ostatni zagrała w 1977 r. w „Indeksie. Życiu i twórczości Józefa M. Janusza Kijowskiego. Wcześniej grała w dwudziestu kilku filmach, w tym w sześciu swojego męża Jerzego Kawalerowicza, pod którego kierunkiem rozpoczęła błyskotliwą filmową karierę. Była wtedy młodziutka absolwentką prawa na Uniwersytecie Jagielońskim w Krakowie, które to miasto, jak sama wspominała, nawet w czasach siermiężnego PRL-u dawało poczucie światowości. Miała kilka niezapomnianych ról, szczególnie jako Marta w „Pociągu”, gdzie partnerowali jej Zbigniew Cybulski i Leon Niemczyk, czy jako „Matka Joanna od Aniołów”. Aż trudno uwierzyć, że tak niezwykłe filmy powstały tyle lat temu. Pamiętam uroczą historię, którą opowiadała Lucyna o małym wówczas Piotrusiu, który przypadkowo w telewizji oglądając „Matkę Joannę od Aniołów” rozpłakał się i powiedział: ta pani to nie jest moja mamusia. Moja mama jest kochana i dobra. Rzeczywiście ludzie, którzy pamiętają Lucynę Winnicką, mogą powiedzieć, ze była piękna, inteligentna i dobra. W mojej pamięci była słoneczna, co wyrażało się niezwykle życzliwym i ufnym stosunkiem do świata i innych ludzi. Kiedyś zażartowałam, że jest taka słoneczna, bo mieszka tak blisko wyjątkowego miejsca jakim jest Plac Słoneczny na Żoliborzu. Oczywiście przeżywała też wiele rozczarowań i miała ciężkie chwile, gdyż może zbyt często i raczej naiwnie wierzyła, że wszystkich z wszystkimi można pogodzić i niwelować różnice polityczne i religijne w duchu pozytywnego myślenia. Fascynowały ją wschodnia filozofia i religie jak buddyzm i hinduizm, które w tamtym czasie w pewnych środowiskach stały się modą światową, ale wydaje mi się, że miało to dla Lucyny znaczenie bardziej poznawcze aniżeli przynależnościowe. Sprowadzając do Polski wielu tzw „mistrzów duchowych Wschodu i Zachodu” Lucyna nigdy nie miała ani wrogiego, ani agresywnego stosunku do katolickiego kościoła. Córka adwokata, absolwentka U J, mimo orientalnych fascynacji była w sensie kulturowym głęboko zakorzeniona w polskiej tradycji. Byliśmy zawsze oczarowani jej naturalnością, bezpośredniością i serdecznością. Pamiętam jak przyjmowała w swoim domu przy ul. Fortecznej wiele osób z zagranicy i całej Polski, jak chętnie udzielała różnym ludziom pomocy. Kiedyś będąc u mnie pomodliła się głośno do mojego Anioła Stróża, w mojej intencji, co zachowałam w pamięci jako naprawdę ciepły i zaskakujący gest. Lucyna poza filmem miała wiele osiągnięć. Podróżowała po świecie, pisała reportaże, założyła Akademię Życia, w której uczyła pozytywnego myślenia przez dziesięć lat. Wydała książki „Podróż dookoła św. Krowy” i w „Poczekalni Nieba”. Ciesząc się wielką popularnością i sympatią zarówno jako aktorka i reportażystka, autorka książek, nigdy nie była celebrytką w takim tandetnym pospolitym stylu, jak dzieje się to obecnie w wielu artystycznych środowiskach. Filmy w których grała i jej role zapewniły jej kawałek nieśmiertelności. We wszystkim co robiła miała klasę i styl i taką ja pamiętamy.