- Wspierał Pan w 1989 r. Jacka Kuronia, którego rywalem walczącym o ten sam poselski mandat z Żoliborza został Władysław Siła-Nowicki. Czy obawiał się Pan bratobójczego wymiaru ich starcia? - Byliśmy zaangażowani w struktury komitetów obywatelskich, które tworzyły się samorzutnie w kampanii przed wyborami 4 czerwca. Pracowały na rzecz kandydatów, których firmował Lech Wałęsa. Pochodzę z Żoliborza – to mój teren. Jacka Kuronia współpracujący ze mną Andrzej Anusz znał jeszcze wcześniej. Dowiedzieliśmy się po prostu, że kandydatem „Solidarności” na Żoliborzu będzie Jacek Kuroń. Dla nas nie był to żaden wybór polityczny, tylko wyjście z cienia i – jeśli można tak powiedzieć – drugi karnawał „Solidarności”. - Pierwszy to pamiętne 16 miesięcy 1980-81… - Jeśli zaś chodzi o mecenasa Siłę-Nowickiego, to nawet nie pamiętam, czy od początku wiedzieliśmy, że jemu przypadnie rola kontrkandydata. Z Kuroniem znali się dobrze, dlatego że mecenas też był związany z korowską opozycją. Jednym ze współtwórców KOR-u był szef warszawskiego Kedywu, później czołowy działacz WiN-u i opozycji doktor Józef Rybicki, bliski Sile-Nowickiemu. Warto przypomnieć kartę Siły-Nowickiego w okresie powojennego powstania antykomunistycznego, kiedy był wysokim oficerem i ważną osobą w WiN-ie, miał kontakty z „Zaporczykami”. To była postać - legenda. W związku z tym w ogóle nie traktowaliśmy tej kampanii jako rywalizacji z przeciwnikiem. - To jak ją traktowaliście? - Chcieliśmy zrobić efektowną kampanię, żeby ludzie ją widzieli i się przyłączyli. Udało się, skoro mieliśmy wielu chętnych, zgłaszających się do komitetu obywatelskiego do plakatowania i innych ról. To był jeden wielki entuzjazm. Zabukowaliśmy wynajęcie na spotkania wszystkich większych sal na Żoliborzu. Jeśli doszło potem do słynnej debaty Kuronia z Siłą-Nowickim w kinie „Wisła”, to także dlatego, że mieliśmy tę salę z góry wynajętą. Udało nam się załatwić telebim, na którym wyświetlaliśmy film nawiązujący do tradycji niepodległościowej, a także idei non-violence. Był Martin Luter King, Papież i muzyka Ennio Morricone… W kinie wszyscy się nie zmieścili, kilkanaście tysięcy ludzi pozostało na placu Wilsona i spoglądało na telebim z ogromnym wzruszeniem. Plac Wilsona w czasie wojny przeżył już sytuację, kiedy ze szczekaczek niemieckich popłynęła niespodziewanie audycja Biura Informacji i Propagandy Armii Krajowej. W 01989 r. po raz pierwszy od wojny na placu nadano audycję, która skupiła ludzi wokół kwestii odzyskiwania niepodległości, w poczuciu wspólnoty, to było wzruszające. - A o czym kandydaci dyskutowali? - Przyznam, że nie śledziłem ich debaty, bo musiałem pilnować, żeby napierający tłum nie rozbił szklanych drzwi kina „Wisła”, żeby się nikomu nic nie stało… Co jakiś czas rwał się nam kabel z transmisją debaty na telebimie, musieliśmy wszystko łapać. Wiem, że debata była długa i jak mi później odpowiadano - ciekawa. - Jak przebiegała rywalizacja? - Podawano informacje o przeszłości, zaangażowaniu i formacji ideowej obu kandydatów, nie kryjąc różnic, ale w sumie kampania była świętem odzyskiwanej wolności. Bardzo radosnym. - Konfrontacja kandydatów wywodzących się z „S” radości nie stłumiła? - Nie pamiętam wątku konfrontacji z Siłą-Nowickim w sensie personalnym. Jego kampanię prowadził zresztą mój kolega z liceum Sempołowskiej Piotr Gryza, zaangażowany później w warszawski samorząd. Gdy nadeszły już wybory, siedzieliśmy w komisji i wspólnie z przedstawicielami Siły-Nowickiego pilnowaliśmy, żeby nam ich komuniści nie sfałszowali. Wątku konfrontacji pomiędzy nami nie pamiętam, chociaż… to były prawdziwe wybory. Bo wszędzie indziej był plebiscyt. A tu – dwóch z krwi i kości zasłużonych kandydatów solidarnościowych, którzy między sobą rywalizowali. - A władza, MO? Gdzie były? - Miałem wtedy niesłychanie zużyty samochód koloru wściekle seledynowego, rozpoznawany już w „Niespodziance” i na Żoliborzu. Rozwoziliśmy nim ulotki i plakaty do rozlepiania. Miałem ekipę chłopaków, wyszliśmy na przystanek, rozdawaliśmy ulotki. Wtedy pojawili się policjanci. Zaczęli krzyczeć, że zaśmiecamy miasto i zapłacimy mandat. Byliśmy w tak dobrych nastrojach, bo ludzie nas pozytywnie odbierali, ciesząc się, że za chwilę nastanie wolność, że zignorowaliśmy tę agresję. Podszedłem do jednego z policjantów. Wepchnąłem mu do rąk sporą paczkę ulotek, mówiąc: „masz człowieku, nie wściekaj się, rozdaj to kolegom”. On zbaraniał. Po prostu wzięli te ulotki i poszli. - Święto demokracji... Ale byli zwycięzcy i pokonani. Kuroń dostał dwie trzecie głosów, Siła-Nowicki jedną piątą. Co zdecydowało o werdykcie mieszkańców Żoliborza? - Na pewno o proporcjach oddanych głosów mogła rozstrzygnąć kampania: staraliśmy się, żeby była intensywna, spotkań miał Jacek bardzo wiele. Chcieliśmy, żeby Jacka Kuronia jako kandydata Wałęsy było widać. Wydrukowaliśmy 20 tysięcy dwóch różnych plakatów formatu B-1 – ogromnych… Wszystko zostało rozklejone na Żoliborzu. Na jednym Kuroń stał na tle „Merkurego”, na drugim w innym planie z Lechem Wałęsą. Śp. Jerzy Wertenstein-Żuławski napisał wtedy: „przyjeżdżam na Żoliborz. W autobusie Kuroń. Wychodzę z autobusu - na przystanku Kuroń. Wsiadam do tramwaju – w tramwaju Kuroń. Przychodzę do domu – na klatce Kuroń. Otwieram lodówkę – Kuroń”. Tak to opisał, a był ważną postacią w komitecie obywatelskim na Żoliborzu. Jednak decydujące znaczenie miało istnienie drużyny Lecha Wałęsy. Ludzie się identyfikowali ze zmianą, postaciowaną przez komitet „Solidarności”. Nie do końca rozumieliśmy, dlaczego Siła-Nowicki nie jest kandydatem „Solidarności”. Nie mieliśmy o to do niego pretensji, lecz nie wiedzieliśmy, dlaczego tak się stało. Kilkudziesięciu młodych ludzi, którzy przewinęli się przez tę kampanię, nie mówiąc o starszych osobach, znajomych Jacka – szczerze mówiąc to nie interesowało. Przekaz był jeden: trzeba wygrać wybory, żebyśmy mieli wolną Polskę i mogli po otchłani komunizmu budować ją od nowa. Później się dowiedzieliśmy, że niektóre osoby, jak Kazimierz Leski „Bradl” nie zostały zaproszone do komitetu obywatelskiego. Zaczęliśmy te różnice jednak czytać dopiero później. - Dlaczego nie wtedy? - Wiedzieliśmy, że kontrakt okrągłostołowy ma nam dać demokrację „w jednej trzeciej”, więc musimy pokazać, że układ nie ma znaczenia, liczy się poparcie dla obozu „Solidarności”. Proces późniejszego budowania sceny politycznej był czymś naturalnym. Zacementowanie dwóch obozów: postkomunistycznego i solidarnościowego bez uwzględnienia ideowych motywacji i postaw, a także programów, które zaczęły się z czasem krystalizować, byłoby fałszywe. Taka refleksja przyszła dużo później, po wyborach 4 czerwca. Tu był plakat z Cooperem „w samo południe”, różne symbole święta, karnawału „Solidarności” i ani przez chwilę, widząc reakcje ludzi, nie mieliśmy wątpliwości co do wyniku. Zaś to, co w tamtej kampanii zbudowano w sensie ludzkiej aktywności, ruchu społecznego, stało się bazą dla ruchu komitetów obywatelskich, który później był podstawą kształtowania pierwszych postsolidarnościowych partii politycznych. Kampania wyborcza nie była tylko zdarzeniem, które się odbyło i zamknęło, lecz miała dalszy ciąg, bo ludzie, którzy zaangażowali się w zmianę - nie tylko uczestniczący wcześniej w działalności konspiracyjnej i wydawniczej – uważali, że trzeba iść dalej. Dlatego komitety obywatelskie wystartowały potem w pierwszych wyborach samorządowych – do gmin. I odniosły znów sukces, ze znaczną przewagą wygrały. - Czy tamten czas jawi się jako wyjątkowy? - Po 25 latach niestety mamy mało okazji, żeby przeżyć poczucie wspólnoty, tożsamości, bycia razem. Dotyczy to całości narodu, ale i społeczności lokalnych. W czasie, który ja nazywam drugim karnawałem „Solidarności” ludzie mieli poczucie bycia razem i cieszyli się nim. Poczucie wspólnoty daje ogromny kapitał energii społecznej dla pozytywnych zmian, żeby życie publiczne nie było zarezerwowane dla jednej kasty zawodowych polityków, ale zyskało wymiar najbardziej obywatelski. Etos obywatelski, który później przełożył się na wybory samorządowe i budowanie demokracji lokalnej miał źródło w energii społecznej wyzwolonej 4 czerwca i ten wspaniały, piękny, ciepły rys poczucia bycia razem przeciwko temu, co uważaliśmy za złe i wreszcie zamierzaliśmy odrzucić po długim okresie walki z systemem. Sytuacje wspólnego zmieniania rzeczywistości jeszcze się potem zdarzały, ale nigdy w tej skali. Dzisiaj bardzo tego brakuje. Wiadomo, że narody i społeczeństwa nie mogą przez długi czas utrzymywać stanu emocjonalnego pozytywnego wrzenia, kumulacji energii. Brak tego odczuwamy w sytuacji, kiedy pojawia się rozziew pomiędzy życiem ludzi i postrzeganiem przez nich życia publicznego, a tym, jak postrzegają je ci, którzy politykę uprawiają zawodowo. Ta przepaść okazuje się coraz większa i stanowi główny problem społeczny i państwowy w dzisiejszej Polsce. Piotr Wójcik (ur. 1963) działał w Niezależnym Zrzeszeniu Studentów. Wiosną 1989 r. współtworzył kampanię wyborczą Jacka Kuronia, kandydującego na posła z warszawskiego Żoliborza. 4 czerwca Kuroń uzyskał 65,9 proc głosów, co dało mu mandat w pierwszej turze. Jego głównego rywala Władysława Siłę-Nowickiego poparło 21,1 proc żoliborskich wyborców. W wolnej Polsce Piotr Wójcik był posłem Porozumienia Centrum i Ruchu dla Rzeczypospolitej (1991-93) oraz Akcji Wyborczej Solidarność (1997-2001). Ostatnio uczestniczył w produkcji filmu „Kamienie na szaniec”. W imieniu redakcji Informatora zapraszamy na spotkanie Żoliborz dla Nipodległości